Witam..
pisze bo nie wiem jak postepowac...co bedzie lepsze,skuteczniejsze...?
nie wiem nic
czy byc przy kimś ,byc obecną ,mimo przykrości ,które mnie spotykają ,mimo tego ,ze coraz częsciej jestem spychana na drugi plan ,coraz czesciej "zapomina" o mnie ,a potem przeprasza ...mówi ,ze zerwanie z tym jest bardzo trudne ,ze chcialby ale nie umie sobie z tym poradzic.
Ciagle sie mota ,szarpie.
Widzi ,ze ma problem ,widzi negatywne skutki ale wciąz to "łatwiejsze zycie" ta iluzja go przyciaga..
niby chce skończyć, ale do konca sam tego chyba nie wie.
Jak mam postępować?
czy wciąż nim "potrząsać"?mowic ,mowic mowic...przeczekiwac chwile lekcewazenia ,rozmawiac o nich,a nastepnie po krotkim czasie gdy wszystko jest fajnie,znow to lekcewazenie przezywac....?
sluchac ze mu wstyd ,ze nie odzywal sie bo znow sie spalil i bylo mu wstyd...
co robic?czy wtedy po takiej przykrosci bycia zlekcewazonym(bycia gdzies w tle trawy)
nadal wyciagac do niego reke??nadal mu ja podawac?
zeby wiedzial ze ma sie do kogo zwrocic ,ze jest ktos komu na nim zalezy
czy wrecz przeciwnie??
przestac sie odzywac ,choc na jakis czas?
moze wtedy poczuje ze cos traci.....ale to moze przeciez przyniesc odwrotny skutek!
moze spowodowac ,ze stwierdzi ,ze nikt nie chce mu pomoc,ze go skreslilam...i wtedy zeby zapomniec -spowrotem wpadnie w wir jarania...
co ja mam robic?.......:(
U mnie nie pomoglo to ze bylam przy nim. Tylko ja wpadalam w jakies wieksze gowno jeszcze a w tym wszystkim nasze dziecko. Dopiero rozstanie otrzezwilo troche jego zjarany mozg ... I tez nie od razu.
Ja jestem za slaba. Nie wytrzymywalam tej atmosfery. Mysle ze gdybym zostala dluzej doszloby do jakis wiekszych tragedii, a ja znienawidzialbym go.
tutaj napiszę bardziej stanowczo, chociaż dalej uważam, że to tylko Ty możesz podjąć tę decyzję, ona musi być Twoja i tylko Twoja.
Weź od tego zjarańca odejdź, jak jesteś dla niego najważniejsza to wróci odmieniony,zrozumie, ale powiem ci jak myślę, w 99.9% nie wróci.
Ty masz swoje życie, jeśli przeszkadza ci jego jaranie, odejdź, powiedz stanowczo, albo ja albo Maryśka, tak, marihuana to dla jaracza kochanka!
a jeśli już tak powiesz to odejdź naprawdę.
borykam sie z identycznym problemem... i to nie jest takie proste, odejsc i ulozyc sobie zycie na nowo,jak w brazylijskim serialu, co moze dac nam ta moc,zeby mozna bylo uciec od tego wszystkiego?nie wiem... ale dalabym wiele,zeby moc sie dowiedziec...
caly czas mam wrazenie ,ze to jest jakis zly sen tylko i ze za chwile otworzymy oczy i bedzie wszystko normalnie i zwyczajnie...nie moge (nie chce) zrozumiec ze to nie takie proste...
co sie musi stac ,zeby palaczowi otworzyly sie oczy..........?
donedone a moge spytac w jaki sposob Ty sie otrzasnales z tego? powoli zaczynales dostrzegac jak to wplywa na Twoje zycie? stopniowo dostrzegales negatywne rzeczy i stopniowo pojawiala sie mysl o rzuceniu? czy bylo jakies decydujace,potrzasajace wydarzenie ktore pomoglo Ci podjac ta decyzje?
Daleko jestem od stwierdzenia, że już sie z tego otrząsnąłem. Jestem na początku bardzo długiej drogi otrząsania się.
Na początku czyli jakieś pierwsze 3 lata, byłem przekonany, że to bardzo dobrze wpływa na moje życie. Następne trzy to pewnie już zauważałem problemy jakie to powoduje, ale chyba raczej bardziej szukałem sposobu jak to życie sobie ułożyć, żeby móc cały czas jarać. Fajna dziewczyna? - taka która będzie jarać jointy.
Od jakiś dwóch lat, myśl, że ja nie chcę jarać krążyła mi po głowie, albo jeszcze była taka: Fajnie byłoby przestać jarać na jakiś czas, żeby się usamodzielnić, ułożyć sobie życie, i wtedy wrócę do jarania.
Pewnie dopiero od roku byłem przekonany, że bardzo nie chcę w ogóle jarać.
Fakt, że nie mam tej ukochanej osoby chyba bardzo mi pomógł, dręczyło mnie, że nie mam dziewczyny bo cały czas jaram i jaram(a może to nie dlatego - Tak łatwo wszystkie moje problemy zrzucić na marihuanę, muszę pamiętać, że ja nie walczę z niejaraniem, tylko ze sposobem w jaki żyłem kiedy jarałem)
W grudniu tamtego roku podjąłem pierwszą próbę rzucenia jarania, ale to raczej tak przypadkowo wyszło, byłem w Warszawie, po tygodniu nie jarania poznałem dziewczynę, i jakoś po 3 zaprosiła mnie do siebie do Londynu( ale jarałem wtedy jointy, tylko, że nieregularnie, tak co 5 dni może), byłem przekonany, że jesteśmy dla siebie stworzeni, to było głupie, widziałem ją raz na oczy przedtem tylko, rozmawialiśmy dużo przez internet, a mimo wszystko...pojechałem do Londynu, spaliśmy razem, ale jak wyjeżdżałem, stwierdziła, że nigdy nie będziemy więcej niż przyjaciółmi, że ona jest zakochana jednak w kimś innym, to bardzo zabolało, mimo że wtedy w Londynie czułem, że ja jej nie kocham. Wtedy nie tylko wróciłem do mega jarania, ale zacząłem też pić regularnie wódkę.
Już wiem - stopniowo dostrzegałem to wszystko, że marihuana mnie powolutku zabija.
Tyle że jeszcze działa taki mechanizm: No dobra marihuana psuje mi życie, ale przecież życie jest do dupy, będę jarać to jakoś ten świat mnie mniej będzie dotyczył, świat jest do dupy... i życie będzie przyjemniejsze tak na fazie z marihuaną
Tak jak ktoś tutaj napisał: jaraczowi wydaję się, że przestać może tylko dla kogoś...nic bardziej bzdurnego, samemu trzeba chcieć dla siebie! tak uważam, i ten kto to pisał też tak uważał.
Decydującego wydarzenia nie było, to decydujące to ten cały okres jarania, który pamiętam jak przez mgłę.
Trzeba też pamiętać, że decyzję o niejaraniu podejmuję sie w stanie totalnego ujarania, ona nie jest do końca zrozumiała, może to jest takie olśnienie, interwencja mojego anioła, nie wiem...
Podsumowywując: moja decyzja spowodowana jest tą całością, na które na pewno składają się:brak ukochanej osoby, regres w umiejętnościach i postępach, kiedyś uprawiałem sport, żyłem aktywnie, miałem sukcesy, pustka w głowie, no i staczanie się.... przeleżeć życie na podłodze... zapijanie się do spania... to wszystko nagle uderzyło mi do głowy.
Musze też pamiętać, że już miałem jedną próbę tu na forum - zakończyła się niepowodzeniem i druga dopiero po...4 miesiącach prawie.
No i też wiedz że ja jarałem prawie 10 lat, a nie jaram dopiero zaledwie 3 tygodnie, to nie dużo...kto wie czy za tydzień już nie będę spowrotem w tym całym badziewiu, ale w to nie wierzę, tego już bym raczej nie wytrzymał.
nie umiem inaczej odpowiedzieć na twoje pytanie. Być może po 5 latach niejarania, będę miał trzeźwiejszy pogląd, inaczej na to wszystko będę patrzył, na razie nie wierzę samemu sobie, nie ufaj mi majkaa!!!aha, Myślę, że na twoje pytanie lepiej sobie odpowiesz sama jak przeczytasz cała moją historię tu na forum: zaczyna się w temacie "uzależniony w 100%", a konczy i trwa w temacie: "uzależniony w 99%":-)
troche cytatu nie wiem czemu mi sie przypomniał jak to piszę..
"Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, a jego częścią. Brzmi to jak banał, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te grude powietrza można zamienić w słowa. W przycisku do papieru, w czterech czerwonych i białych kulach ułożonych na bilardowym stole kryła się śmierć. A my żyliśmy, wciągając ją w płuca jak drobiny kurzu." Haruki Murakami "Norwegian Wood"
Aha, już wiem!!!
Było decydujące, potrząsające wydarzenie - nagle, nie wiadomo dlaczego zobaczyłem, że świat jest cudowny, że życie jest piękne.
Pozdrawiam:-)
ja nie mam sily kurcze.. u mnie wsyzstko sie strzaskalo jakos tak...on mnie etraz odstrasza...nie mozemy byc razem bo on chce zyc w inny sposob i on sie nie zmieni..to co zwykle..ale bardziej stanowczo...ma racje..wiem ze ma..odstrasza mnie skutecznie. wiem ze ma racje. dzis mi powiedzial ze wszystko u niego ok ,ze czas mija wspaniale bo ma ze soba ziolo...
ja w takich momentach czuje jak mi podcina nogi....podchodze do tego strasznie emocjonalnie..wiem ze powinnam jakos zimno chlodno mu mowic na ten temat. ale ja nie umiem ,bo wszystkie mysli w takim momencie mi znikaja z glowy..
widze ze ja sobie z tym nie poradze..ale strasznie mi szkoda tego...nie chce przyjac do wiadomosci ze on nie przestanie i ze nie chce...strasznie mi tego wszystkiego zal
stopniowo to dostrzegales..a on stopniowo coraz bardziej sie w to zaglebia..i ja wiem ze to ejst bez sensu.wiem to widze przeciez,ze to mnie do niczego nie doprowadzi...mowisz"majkaa nie ufaj mi",slyszalam podobne slowa- "nie ufaj mi ,nie mysl o mnie"/
widze bezsens ,widze ze to co bylo juz nie wroci nawet na moment:( tego wszystkiego juz nie ma. ja tego nie wytrzymuje ,obwiniam sie o wszystko ,o to ze uzylam zlego slowa , o to ze nie zrobilam zadnego gestu w danym momencie, o to ze cos powiedzialam albo ze czegos nie powiedzialam....zadreczam sie myslami,ze gdybym czegos nie powiedziala nie zrobila ,albo zrobila inaczej to wszystko daloby sie jeszcze ulozyc..
tak strasznie tesknie za tym co bylo kiedys , tak strasznie! wtedy bylam dla niego bardzo wazna i to doskonale widzialam! bylismy sobie tak bliscy! a teraz? brak jakiegokolwiek zainteresowania.....tak pstryk i uczucia sie zmienily? jak to?
wiem popelnilam wtedy wiele bledow i wciaz mysle ,ze gdyby nie one to wciaz bylibysmy razem...
to mnie wykancza...wykancza mnie to ze on nie chce przestac palic,ze mu sie to coraz bardziej podoba, wykancza mnie to ,ze sie o wszystko obwiniam...wykancza mnie to ,ze mi na nim tak strasznie zalezy ,a jemu na mnie juz nie...........
a najbardziej boli to ,ze chociaz sie juz nie spotykamy, nie piszemy do siebie...to jemu mnie wcale nie brakuje ......
a ja mam mysli wypenione nim i tylko nim
ja nie dalam rady..boje sie ze niedlugo znajdzie kogo innego..kogos kto akceptuje ziolo, albo kto nie powie mu o braku akceptacji od razu..ze znajdzie kogos z kim bedzie chcial byc..moze wtedy znajdzie sile by pokonac nalog...i ja bede na to patrzec.bede patrzec jak zyje zkim innym i bede sobie powtarzac ,ze moglam to byc ja.
Boze ile ja popelnilam bledow! kiedy teraz o tym mysle i wiem ze nie moge cofnac czasu to chce mi sie wyc:( i to pytanie -czy gdybym zachowala sie inaczej to zakonczenie historii byloby inne? bede je sobie zadawac chyba przez reszte zycia.
moze ja zle postepowalam w temacie ziola, moze to co robilam odnosilo odwrotny skutek. moze moglam postepowac inaczej bardziej skutecznie. a ten temat zawsze powodowal ze sie rozsypywalam na kawalki.
ja juz nie potrafie nic robic zbez zastanawiania sie jak to zostanie odebrane i co to spowoduje..w jakis dziwny stan wpadam.
a moze ja wlasnie za wiele myslalam?moj mozg sie wywrocil na lewa strone.
ten post chyba odbiega od tematu ktory zalozylam,(a moze i nie) ale ja poprostu musialam to napisac..chcialam krotko szybkie wylanie mysli i "wyslij" ale sie zrobilo wiecej.
kocham ,a musze zyc bez niego...?... ciagle zadreczanie sie i wyrzuty sumienia i nadzieja ,brak sily i żal tak ogromny
Jako byly jaracz, powiedziec Ci mogę jedno, nie możesz się obwiniać za jego nałóg, myślę, ba, jestem przekonany, że tutaj naprawdę osoby bliskie, najblizsze, jakiekolwiek, niestety...nie maja nic do gadania. Jakkolwiek bys sie zachowywala i cokolwiek bys robila to ja bym i tak robil swoje. Tyle ze ja nigdy nie mialem ukochanej dziewczyny, z ktora bylbym blisko, tak jakos chyba myslalem droga: jak bym mogl byc z kims szczerze razem i rownoczesnie jarac caly czas. A ja bardzo dlugi czas naprawde nie wyobrazalem sobie zycia bez maruihuany, ja knulem plany na przyszlosc jak zyc i jarac, wszystko wokol tego gowna...teraz to mi sie wydaje straszne. Tak bardzo zaluje ze sprobowalem, tak bardzo zaluje tych prawie 10 lat. Tak sie mi niewyobrazalnie smutno robi kiedy o tym mysle, tyle czasu. Przeciez ja juz mam 24 lata.
pozdrawiam
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach